Wczoraj wpadł mi w ręce wywiad z Dariuszem Oko, którego udzielił czasopismu Rzeczpospolita: Gender pełzający totalitaryzm. Tak, tym Dariuszem Oko. Jak sam o sobie mówi: księdzem, filozofem, teologiem, doktorem i doktorem habilitowanym w jednym, z bardzo wysoko ocenionymi pracami doktorską i habilitacyjną, do tego absolwentem najelitarniejszego liceum w Krakowie, jednym słowem najtęższym umysłem w całej III RP, przez złośliwców zwanym oszołomem. Wywiad co prawda ma już prawie rok, ale jak to najstarsi górale mawiają, lepiej się z nim zapoznać później niż wcale.

Brnąc przez kolejne stronice wywiadu, a jest ich 12, zastanawiałam się, o co chodzi, gdzie jest ta kość niezgody pomiędzy progenerystami a antygenderystami. Czy problem tkwi w niezrozumieniu problemu, braku definicji słowa gender, czy może jeszcze w czymś innym? Zaczęłam punkt po punkcie analizować wypowiedzi księdza Oko, żeby znaleźć miejsce, w którym nasze drogi zaczną się rozchodzić.

Ksiądz Oko uznaje gender za dziedzinę nauki badającą płciowe role społeczne w różnych kulturach i różnych czasach. Nie neguje też wyników tych badań. Przyznaje, że w różnych czasach i w różnych społecznościach inaczej postrzegano te role. Zgadza się z tym, że różnie podchodzono do kwestii wyglądu, zachowania, praw, zakresu obowiązków, tego co która płeć powinna umieć, a czego nie itp. Zapewne również nie kwestionuje tego, że nawet w obrębie jednej kultury role tej samej płci różniły się w zależności od pochodzenia społecznego. Czego innego oczekiwano od chłopki, a czego innego od szlachcianki. Czego innego oczekiwano od chłopa, czego innego od szlachcica. O co więc chodzi, gdzie ten konflikt apokaliptycznych rozmiarów? Przecież ja i cała reszta tzw. zwolenników ideologii gender uważamy tak samo. To, o co w zasadzie toczymy tę wojnę?

Może o wnioski z tych obserwacji? Progenderyści uważają, że skoro różne atrybuty są raz przypisywane kobietom, raz mężczyznom, a nawet w tej samej społeczności raz jednym osobom tej samej płci, raz innym osobom tej samej płci, w zależności od ich pochodzenia społecznego, mało prawdopodobne jest, by były one wrodzone i biologicznie uwarunkowane. Ale ksiądz Oko i antygenderyści twierdzą dokładnie to samo. Trudno żeby nie twierdzili, bo wnioski nasuwają się same. Może zatem chodzi o listę tych atrybutów? O fakt, że znajdują się wśród nich takie, które nie są uwarunkowane kulturowo, tylko biologicznie i są niezmienne w każdej społeczności. Ale co do tego, również w obrębie samych progenderystów nie ma zgodności. Jest to temat na akademickie dyskusje, nie na wojnę ideologiczną, więc o to też nie chodzi.

A może chodzi o to, co z tym fantem zrobić dalej? Progenderyści wychodzą z założenia, że skoro różne płciowe atrybuty i co za tym idzie społeczne role płciowe są odgórnie narzucone, nie wrodzone, to nie uchodzi, by w XXI wieku, w wolnym kraju, wolny człowiek nie mógł żyć tak jak lubi, tylko musiał podporządkowywać się jakimś odgórnym konwenansom. I to jeszcze w zakresie swojego prywatnego życia i zachowań, które nikomu nijakiej krzywdy czynić nie mogą. Walczą więc o to, by dać ludziom możliwość wyboru i niczego im nie narzucać. Antygenderyści, z księdzem Oko na czele, nieco opacznie to pojmują, bo twierdzą, że progenderystom nie chodzi o wolność wyboru, tylko o siłowe narzucenie ludziom ról społecznych, odwrotnych niż dotychczasowe. Łącznie z brutalnym zmuszaniem do zachowań niezgodnych z biologicznymi. Czy to możliwe, by medialne wojny ideologiczne toczyć wyłącznie o drobne nieporozumienie, które można sobie wyjaśnić podczas jednego spotkania przy kawie? Zupełnie niemożliwe, więc znów nie o to chodzi.

A jak nie wiadomo, o co chodzi, to powodu sporu podobno należy szukać w mamonie. Zatem pójdźmy tym tropem. Komu służą normy społeczne, czy to te związane z rolami płciowymi, czy jakiekolwiek inne? Społeczeństwu, czyli tym, którzy wytwarzają PKB, czy może tym, którzy dzierżą władzę i rozporządzają tym PKB? Oczywiście, że tym drugim. Normy społeczne zawsze były skorelowane z sytuacją gospodarczo-polityczną danej społeczności. Bez względu na jej strukturę, czyli czy była to społeczność plemienna, czy zorganizowana w państwo, czy tworząca imperium.

Wyznaczenie odgórnych norm i przypisanie różnym grupom ludzi określonych zachowań służyło wyłącznie okiełznaniu poddanych, włożeniu ich w odpowiednie tryby państwowej gospodarki i czerpaniu z tego jak największych zysków. A utrzymanie się przy władzy polegało między innymi na pilnowaniu, żeby te normy były przestrzegane. Najmniejsze wyłamanie się z tych zasad było postrzegane niemal jako zamach stanu, bo taki buntownik mógł pociągnąć za sobą innych i doprowadzić do rewolucji. A rewolucje, jak wiadomo, kończyły się marnie dla ekipy rządzącej, więc gra toczyła się o najwyższą stawkę. I ksiądz Oko, podobnie jak i jego zwolennicy, nie bez powodu podają jako przykład Imperium Rzymskie, którego upadek poprzedził upadek obyczajów.

Z innymi upadłymi mocarstwami było podobnie. Możliwość „trzymania za mordę” społeczeństwa jest miernikiem siły władzy. Skoro rząd nie jest w stanie swoich obywateli utrzymać w ryzach, to lada moment i samej władzy nie będzie w stanie utrzymać. Skoro normy społeczne, w takiej a nie innej formie, zostały skrojone na miarę danej gospodarki, jako element optymalnego zarządzania zasobami ludzkimi, logiczne jest, że po ich rozluźnieniu machina nie działa jak należy. Co nie znaczy, że wytwarzane PKB jest mniejsze, bo ono może być nawet większe. Chodzi o przepływ kapitału, który nagle zaczyna wpadać do innych kieszeni. A taka sytuacja musi się skończyć jakimś przewrotem gospodarczo-politycznym.

Całe jestestwo kościoła katolickiego ściśle związane jest z określonymi normami społecznymi. Ludzie zachowujący się w taki, a nie inny sposób, przynoszą kościołowi maksymalny zysk. Jakakolwiek zmiana w tej materii przyniesie kościołowi stratę. Ta cała instytucja została skrojona na miarę ściśle określonych warunków socjoekonomicznych i jest duże prawdopodobieństwo, że nie przetrwa w ogóle, albo nie w dotychczasowej formie, jeśli te warunki ulegną zmianie. Nic dziwnego, że gender spędza im sen z powiek. Bo czy świat, w którym chłopcy będą się bawić lalkami, dziewczynki będą marzyć o zostaniu inżynierkami i podbojach kosmosu, gdzie mężczyźni będą na urlopach wychowawczych niańczyć dzieci, gotować im, prać i po nich sprzątać, a kobiety będą w tym czasie wspinać się po szczeblach korporacyjnych karier, będzie jeszcze potrzebował kościoła katolickiego? Będzie chciał się z nim dzielić swoimi zyskami? Będzie głosował na polityków uchwalających prokościelne ustawy? Analogiczna sytuacja jest np. z homoseksualizmem, chętnie wiązanym z ideologią gender i tak samo jak gender przedstawianym jako największe zło współczesnego świata. Czy rodziny z dwiema matkami albo dwoma ojcami na czele będą chciały pracować na rzecz Watykanu? Podobnie rodziny patchworkowe, single, rozwodnicy i cała reszta osób, którym tradycyjne, propagowane przez kościół katolicki sposoby na życie nie odpowiadają?

Problem nie jest wydumany. Przecież Watykan już to kiedyś przerabiał. Katolicyzm, skrojony na miarę gospodarki feudalnej, nie przetrwał starcia z kapitalizmem, który niósł ze sobą poważne zmiany społeczne. Skończyło się to reformacją, wojnami religijnymi i powstaniem protestanckich kościołów, które bardziej przystawały do wymogów nowego systemu gospodarczego. Najpoważniejszą konsekwencją było zaś to, że Watykan nie był w stanie dorwać się do kapitału wytworzonego przez nowy system. A przynajmniej do całości tego kapitału. I każda kolejna zmiana pozbawia go tego kapitału w coraz większym stopniu.

Cierpi na tym nie tylko Watykan, cierpią też jego lokalne jednostki, takie jak polski kościół katolicki. Na ziemiach polskich nigdy wcześniej nie było rewolucji, która w sposób tak bezpośredni zagrażałaby finansom kościoła. W związku z tym te wszystkie homofobiczne i antygenderowe akcje nie dziwą nic a nic. Nie dziwią też te graniczące z obłędem sposoby prezentowania swoich racji i próby znalezienie sprzymierzeńców. Co innego zostało komuś, komu władza, pieniądze i co za tym idzie jego być albo nie być, wymyka się z rąk? To tak jakby ktoś podczas wichury, w strumieniach deszczu wisiał nad przepaścią trzymając się kawałka śliskiego korzenia. Ręce coraz słabsze, deszcz coraz silniej zacina, korzeń coraz bardziej śliski, wiatr coraz mocniej zagłusza wołanie o pomoc, a przepaść jak była głęboka, tak głęboka jest nadal. Można zwariować.