4. Watykan i my

Katolicyzm nie jest lubiany. Prawdę mówiąc, poza buddystami, którzy na ogół o wszystkich mówią dobrze, nie spotkałem nikogo, kto darzyłby katolików sympatią. Generalnie ma się im za złe, że uważają się za lepszych od innych, za depozytariuszy jedynego prawdziwego objawienia. Za to samo nielubiany jest zresztą również islam i judaizm. Najbardziej niechętni katolikom są jednak chrześcijanie innych niż katolicyzm odłamów, a to głównie z powodu przekonania katolików, że są chrześcijanami par excellence, a inni wyznawcy Jezusa powinni zjednoczyć się z Kościołem powszechnym pod berłem papieża. Właśnie papiestwo jest instytucją, której niekatoliccy chrześcijanie nie lubią najbardziej i to papieże mają zwykle w świecie szczególnie złą prasę.

Tak, Watykan jest doprawdy wielkim problemem. Jeden z twórców idei tolerancji, John Locke, uważał, że Anglia powinna tolerować wszystko poza ateizmem i katolicyzmem (możemy mu wybaczyć to głupstwo, bo w końcu żył w epoce przedliberalnej). Katolicy bowiem, jak podkreślali zawsze protestanci, a zwłaszcza kler katolicki ma podwójną (a więc fałszywą) lojalność ?- krajową i watykańską. Cóż, faktycznie trudno sobie wyobrazić, żeby duchowny katolicki nie robił tego, co nakazuje mu władza watykańska, a łatwiej sobie wyobrazić, żeby nie robił tego, co nakazuje władza świecka. W razie konfliktu powinien przedkładać posłuszeństwo Kościołowi i papieżowi nad posłuszeństwo władzy świeckiej, nawet w wolnym i demokratycznym kraju. Czy w świetle tej konstatacji Polska jest suwerennym krajem, a księża są faktycznie jej lojalnymi obywatelami? Jakoś trudno mi sobie wyobrazić w polskich realiach, by jakiekolwiek życzenie Kościoła, zwłaszcza w zakresie jego własnych interesów materialnych, nie zostało przez władze publiczne gorliwie wykonane. To samo dotyczy życzeń płynących z Rzymu. Nie wiem, czy są one formułowane wprost, niemniej jednak przyznacie, że sytuacja, w której powiada się Kościołowi – narodowemu lub Watykanowi ?- „nie”, „nie wtrącajcie się w to – to nasza sprawa” jest raczej fantastyczna.

Z prawnego punktu widzenia Kościół jest państwem (państwem watykańskim – monarchią absolutną) i jego prerogatywy i autonomia na terenie naszego kraju noszą cechy eksterytorialności, gdyż gwarantowane są konstrukcją prawną umowy międzynarodowej, którą jest konkordat. Stanowi on prawo najwyższe po konstytucji, a nawet równe z nią, a Kościół występuje w nim jako suwerenna i równa strona, zgodnie z zasadami prawa traktatowego. Pozycja Kościoła katolickiego nie jest więc pozycją wolnej instytucji w wolnym kraju – wolnej do działania, lecz poddanej prawu krajowemu i kontroli państwowej, jak to jest na przykład w przypadku stowarzyszeń lub związków wyznaniowych, lecz jest pozycją obcego państwa działającego mocą szczególnej prerogatywy na terenie państwa polskiego. Artykuł pierwszy konkordatu, w ślad za konstytucją, stanowi, że „Rzeczpospolita Polska i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne”. Korzystając z państwowego statusu Watykanu, polski Kościół jako swego rodzaju „duchowe terytorium zależne” Watykanu uzyskuje quasi-państwową niezależność, coś w rodzaju eksterytorialności, jakiej nie posiada żadna inna instytucja czy organizacja w Polsce.

Byłby to być może budujący przykład wolności (oficjalna racja zawarcia konkordatu jest zresztą liberalna – komentarz katolicki powołuje się tu na zasadę wolności religijnej; zob. J. Krukowski, Konkordat polski. Znaczenie i realizacja, Lublin 1999, s. 257). Szkoda tylko, że ta niebywała, anarchiczna wprost wolność nie przysługuje innym instytucjom i stowarzyszeniom. Suwerenność Polski jest ograniczona przez konkordat tak dalece, że pośrednio przyznaje zdolność stanowienia skutecznego prawa (kanonicznego) Kościołowi i nakazującego RP respektowanie tego prawa. Potwierdza to zresztą polski Trybunał Konstytucyjny, powołujący się na prawo kanoniczne w wyrokach oddalających skargi na ponadkonstytucyjne prerogatywy Kościoła. Jak pisze w swym autorytatywnym komentarzu prawniczym J. Krukowski: „działania władz państwowych nie mogą rodzić skutków prawnych w porządku kościelnym. Takie skutki mogą wynikać jedynie na podstawie wzajemnego ‚uznania’, zagwarantowanego w odpowiedniej dyspozycji prawnej”. Inaczej mówiąc, Kościół katolicki władny jest sam decydować, czy będzie łaskaw podporządkować się polskiemu prawu i je „uznać”. Trudno o bardziej wymowny dowód, że stanowi Kościół katolicki dosłownie niemal „państwo w państwie”.

Konkordat nie tylko ogranicza suwerenność Polski i nadaje Kościołowi i duchowieństwu przywileje, które właściwie wyrywają je spod polskiej jurysdykcji i kontroli takich instytucji jak izby skarbowe czy naczelna Izba Kontroli, ale również instauruje (wraz z konstytucją i odpowiednimi rozporządzeniami władzy administracyjnej) państwowy system indoktrynacji religijnej, całkowicie opłacany przez rząd polski. Nauka religii jest wprawdzie nieobowiązkowa, ale presja społeczna na dzieci, by na te lekcje uczęszczały jest bardzo silna. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, w przedszkolu i pierwszych klasach szkoły podstawowej, które nie uczestnicząc w lekcji muszą przebywać w innym pomieszczeniu (w świetlicy, w sali innej grupy przedszkolnej), co przez dziecko odczuwane jest jako napiętnowanie i rodzaj poniżającej kary. Nic dziwnego, że wielu rodziców, którzy wcale nie życzyliby sobie, by ich dziecko chodziło na religię, posyła je na katechezy, a co za tym idzie oddaje je do chrztu i komunii. W ten sposób liczba katolików z pewnością wzrasta.

Trudno zresztą Polakowi formalnie nie należeć do Kościoła, skoro ze wszystkich stron – z radia, telewizji i gazet – bombardowany jest przekazem doktrynalnym. Panuje w Polsce powszechne przekonanie, że wyłamanie się formalnego przynajmniej katolicyzmu jest trudnym i społecznie ryzykownym przedsięwzięciem – czymś na kształt odmowy udziału w pochodzie pierwszomajowym w czasach PRL. Polacy może nie wierzą specjalnie w dogmaty katolickie i katolickie doktryny (których zresztą zwykle wcale nie znają), ale na pewno dali się przekonać do uparcie powtarzanej tezy, że Polska to kraj katolicki i zdecydowana większość społeczeństwa to katolicy. A skoro prawie wszyscy są katolikami, to może lepiej się nie wyłamywać…

5. Dlaczego Kościół jest aż tak silny?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiemy nawet, czy Kościół w Polsce to kolos na stalowych czy glinianych nogach. Przekonamy się o tym dopiero za kilka czy kilkanaście lat, gdy okaże się, czy zajdzie w Polsce proces sekularyzacji, podobny do tego, jaki miał miejsce w Hiszpanii albo (w innej postaci) we Francji czy we wspomnianych już Czechach. Jest wysoce prawdopodobne, że tak właśnie będzie, ale za wcześnie jeszcze, by o tym przesądzać.

Moja teoria na temat siły Kościoła w Polsce jest amatorska i nie należy brać jej całkiem poważnie. Jest to raczej pewna hipoteza badawcza. Sądzę mianowicie, że siła Kościoła wiąże się z jej zakorzenieniem w warstwie chłopskiej, a przywileje Kościoła należy rozpatrywać w kontekście przywilejów chłopów, którzy zwolnieni są w Polsce z podatków, korzystają z wielkich przywilejów ubezpieczeniowych i otrzymują ogromne dotacje państwowe. Narzuca się myśl, że duchowieństwo, wywodzące się w większości z warstwy chłopskiej i mające swe zaplecze głównie na wsi, zawdzięcza swe przywileje temuż właśnie umocowaniu społecznemu.

Poniżana przez stulecia systemu feudalnego klasa chłopska, mająca zresztą oparcie właśnie w Kościele jako swym obrońcy, prawie całkowicie się w XX wieku wyemancypowała i ukonstytuowała w niezwykle skuteczną grupę interesu. Potęga chłopska jest imponująca. Świadczą o niej nie tylko wielkie przywileje fiskalne i dotacje (w całej prawie Europie), ale również „nietykalność” chłopstwa dla władzy politycznej, nawet totalitarnej. Nie dotyczy to wprawdzie ZSRR, ale już na przykład reżimów nazistowskich owszem. Były one (także w okupowanej Polsce) znacznie łagodniejsze dla chłopów niż dla mieszczan.

Podobnie rzecz się miała za komunizmu w Polsce. Wprawdzie nie mógł Kościół działać swobodnie, a wielu księży cierpiało prześladowania, ale też żadna pozapaństwowa struktura nie cieszyła się w tym kraju takim zakresem swobody. Komunistyczne państwo pozwalało (w ograniczonym zakresie) na wydawanie prasy katolickiej, na budowanie kościołów (czasami), zbieranie pieniędzy na tacę, a nawet prowadziło uczelnię katolicką (Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie) i puszczało w potoku radiowej propagandy komunistycznej także audycje watykańskie (umiarkowanie przychylne demokracji i własności prywatnej, co z pewnością nie było władzom niemiłe). Trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek organizacja niechętna komunistom (a Kościół z pewnością był takową) mogła tak w Polsce prosperować. Jak mawiał (po winku) ks. Tischner, „oni (Kościół) zawsze umieli się z nimi (komunistami) dogadać, bo i jedni, i drudzy lubili wypić”.

Coś w tym chyba jest. A może my, liberałowie, powinniśmy się uczyć od Kościoła jak czynić sobie państwo powolnym? Jakże to byłoby pięknie, gdybyśmy zdołali narzucić państwu polskiemu nasz liberalny dogmat: „nie wolno wam stanowić praw ograniczających wolność obywateli, jeśli nie wymaga tego ich własne fizyczne bezpieczeństwo; niechaj każdy – katolik, gej i ateista – żyje po swojemu i nie narzuca swych przekonań i sposobu życia innym ludziom!”. Może, idąc za wskazówką Tischnera, trzeba by wypić z Donaldem Tuskiem?

[Za zgodą autora przypominamy tekst, który pierwotnie ukazał się w nr 4 miesięcznika Liberte! — redakcja Koalicji Ateistycznej]

 

Strony: 1 2 3